2015 rok rozpoczął się wylądowaniem Młodej na koniec
stycznia w szpitalu , w stanie głębokiej
śpiączki cukrzycowej… Rozpoczęła się wtedy walka o jej życie…
Trylion innych problemów zdrowotnych poza tym zabierał wszystkie szanse…
Lekarze byli bezradni . Morfina nawet nie pomagała….
Siedziałam w szpitalu całymi dniami , wracałam ostatnim
autobusem, szykowałam jeszcze „panu”
obiad na następny dzień , włączałam pralkę albo prasowałam… Kładłam się do
łóżka i zanim przyłożyłam głowę do poduszki – zasypiałam… Wstawałam rano do
pracy , a potem biegłam do szpitala. I tak codziennie , a leżała w
szpitalu prawie do końca marca.
I wtedy Młoda wróciła do domu. Z jednej strony radość, z
drugiej stan wymagający ciągłej opieki.
Gdyby nie pomoc mojej siostry nie wiem jak by było….
A było ciężko…..
Na zmianę z moją siostrą i z Miśkiem opiekowaliśmy się Młodą
.
Spałam u niej , a do swojego domu tylko czasem zaglądałam jak
Misiek zostawał u Młodej i mnie zmieniał . Tylko siostra z siostrzenicami
zaglądały kiedy ja i Misiek pracowaliśmy.
Wszystko inne miałam gdzieś. Czasami nawet nie odbierałam telefonu
od Strusia…
Do tego ta jego
postawa…
Podziwiam siebie , że to wytrwałam i podziwiam jego za to
jak potrafił m n i e wpędzać w poczucie winy za swoje wyczyny !
Już w kwietniu byłam gotowa
na rozstanie , podjęłam jakąś próbę , a
jednak nie wyszło....Chciałam rozstać się tak normalnie , jak dorośli i
normalni ludzie. I tak to już nie miało
racji bytu , ale dzisiaj widzę , że coś
go powstrzymywało . Myślę , że był to tylko brak miejsca do zamieszkania , bo jego siostra akurat przyleciała do Polski i korzystała ze
swojego mieszkania, a potem jeszcze jej córka , bo długo wtedy była w akurat w
Polsce - no i lokum zajęte ! Nie miałam ani głowy do tego , ani siły na
dyskusje z nim , żeby to jakoś zakończyć. Żeby kogoś wyrzucić to trzeba mu
przysłowiowo i realnie spakować walizki. Tylko
kiedy miałam to zrobić?
Dzisiaj żal mi samej siebie . Byłam jak zranione zwierzę w
potrzasku. Już nie widziałam szans posklejania
tego pożal się związku , ani nie
widziałam szybkiej możliwości jakiegoś normalnego zakończenia. Nie potrafiłam nawet
się skupić , żeby coś wymyślić.
Wtedy już liczyła się tylko Młoda , a moje życie było jakimś
transem , a ja robotem….
To trudne kawałki do czytania….
Sytuacja z Młodą była jednak priorytetem…. Ten rok bardzo
„bolał w czytaniu”….
Pomimo ciężkiego stanu
była dzielna . Najpierw zaczęła znowu siadać , potem wstawała i zaczęła chodzić z pomocą
balkoniku, aż powoli zaczęła sama chodzić
, oczywiście tylko w domu. Śmiałyśmy się , że chodzi „ jak kaczuszka” , ale znowu chodziła ! , choć każdy krok
sprawiał ogromny ból.
Nikt nie chciał się podjąć operacji w takim stanie …. Niby
miałyśmy zamówioną wizytę i kolejkę na
wrzesień…
Tak chciała żyć dopóki miała nadzieję! Potem , gdzieś od maja traciła już wiarę , że będzie lepiej. Myślę ,
że się domyślała, że to już nie realne.. , że jej operacji nie da się wykonać.
Nie u niej…. Nie w takim stanie.
No i w czerwcu
kolejny pobyt w szpitalu. To było gorące i ciężkie lato. Brak miejsc.
Inny szpital. No trudno . Ciężki stan , z poprzedniej hiperglikemii tym razem
hipoglikemia…żółtaczka , leki uszkodziły wątrobę … Pierwszego dnia nakrzyczałam
na lekarza i personel. Okazało się , że to ordynator….. Wysłuchał, zrozumiał skąd moje nerwy i jakie mam uwagi do sposobu opieki –
specyficznego dla osoby w takim stanie. Wydał stosowne rozporządzenie i
zapis wymagań w karcie pacjenta.
Choć „uboższy” szpital to
lekarze i personel przynajmniej okazali
się bardziej przyjaźni . Wkrótce nikt
nie miał do mnie żalu o to , co
walczyłam tego pierwszego dnia .
To ten lekarz szedł na każde ustępstwa , żeby jej nie męczyć
, to on stanął na wysokości zadania. To właśnie ten lekarz któregoś dnia powiedział mi „Proszę Pani , ona już takiego kolejnego razu nie przetrzyma”.
Niby wiedziałam , niby już mi mówiono coś podobnego . Ale
nie Młoda ! nie teraz!
Takie myślenie matki nie dopuszczało takich myśli.
Młoda w lipcu wróciła do domu. Miałam
dwa tygodnie urlopu , spędziłam go w dużej mierze z nią.
„Mamusiu kocham Cię” padło przez ten rok tyle razy…. „Mamuniu misiuniu” – mówiła do
mnie….
Przestałam pisać.
Wpis na blogu dopiero z początku września.
Dwa krótkie zdania… Patrzyłam na nie i nie potrafiłam usunąć
, łzy same płynęły…. Dlatego go tu wklejam…
Moja
córeczka.....
30.08.2015
o godz. 21.30 odeszła na zawsze....
Dopiero dwa dni przed
Świętem zmarłych powiadomiłam jej ojca.
I nie była to spokojna rozmowa. Wystarczy przytoczyć jedno
zdanie kiedy miał do mnie pretensje , że go nie powiadomiłam – „A gdzie byłeś
przez 32 lata JEJ ŻYCIA ???!”
Jeszcze w tym samym roku , 20 grudnia zmarł .
Jej ojciec, a mój były mąż.
:(((((
OdpowiedzUsuńNie sposób się nie rozpłakać, czytając te słowa. Nie ma większej tragedii niż śmierć dziecka.
OdpowiedzUsuń